6 OSÓB MNIE DZIELI OD CLOONEYA – wywiad z Kasią Rybczyńską – specjalistką od tkania więzi.
Katarzyna Rybczyńska to kobieta, której zawodowe tożsamości można wyliczać bez końca: trener, coach, superwizor, ekspert i autorka książek. Ta rozmowa była dla mnie nie lada wyzwaniem, bo jak tu rozmawiać z kobietą , którą bardzo wiele osób uważa za autorytet w dziedzinie coachingu i zadaje „bardzo zawodowe” pytania, kiedy ona przede wszystkim jest człowiekiem i ma „po kokardę” pytań wyłącznie o coaching. Dla Kasi najważniejsze są relacje z ludźmi. Zdecydowałam się pokazać „całą” Kasię, ale i tak jest to kropla w morzu, bo trzeba JĄ po prostu poznać osobiście…
„Bo ja, Pani Kasiu, na coachingu byłem!”
Dorota Pawelec: Kiedy odkryłaś w sobie duszę trenera?
Katarzyna Rybczyńska: Studiowałam finanse i bankowość, natomiast po studiach pracowałam w jednej z korporacji, gdzie byłam odpowiedzialna za wdrażanie nowego systemu informatycznego. Okazało się, że potrafię lepiej wytłumaczyć użytkownikom jego działanie niż sami twórcy. To była dla mnie pierwsza informacja, że mam talent trenerski. Pomyślałam, że zrobię jakiś kurs i porozwijam ten kawałek dalej. I tak zrobiłam.
D.P: A coaching?
K. R: Ze słowem „coaching” po raz pierwszy spotkałam się służbowo. Zajmowałam się wtedy przygotowywaniem ofert pod przetargi publiczne. Jeden z handlowców, z którymi wtedy współpracowałam, trafił okazję swojego życia – zamówienie napisane tak, że nasza firma po prostu musiała je wygrać, a on sam do końca roku mógł leżeć i nic nie robić. To było przysłowiowe złote jajo! Przygotowałam tą ofertę, jak wiele innych wcześniej, wysłałam i pojechałam na kilkudniowe szkolenie. Kiedy wróciłam do biura, od razu zostałam wezwana do dyrektora. Okazało się, że w wysłanej przeze mnie ofercie, wpisałam cenę jednostkową usługi o rząd wyższą i przegraliśmy ten przetarg. Handlowiec był w czarnej rozpaczy, a ja nie miałam żadnych dowodów na to, że podał mi przez telefon taką właśnie cenę, jaką wpisałam do oferty. Psychicznie zaczęłam się pakować. Ku mojemu zaskoczeniu, zamiast mnie zwolnić, dyrektor oświadczył, że nie wierzy, abym celowo zawyżyła cenę w ofercie. Po czym zadał mi pytanie: „Co możemy zrobić, aby uniknąć w przyszłości takich sytuacji?” Natychmiast zaproponowałam, żeby handlowcy samodzielnie wypełniali część oferty dotyczącą cen. To rozwiązanie wdrożono potem we wszystkich oddziałach firmy na świecie. Gdy opadły emocje, zapytałam dyrektora, dlaczego mnie nie zwolnił. Powiedział wtedy: „Bo ja, Pani Kasiu, na coachingu byłem.”Niecały rok później pojechałam na mój pierwszy kurs coachingu do Holandii.
D.P:Jaka jest Twoja definicja szczęścia?
K. R:Kiedy byłam nastolatką usłyszałam, że szczęście to jest stan, w którym się jest i w którym się nie chce przestać być. Zapamiętałam to i zgadzam się z tym. Z drugiej jednak strony takich stanów może być bardzo dużo…
D.P:Czy coaching pomaga osiągnąć ten stan?
K. R:Daje do tego narzędzia. Jeszcze nie tak dawno miałam przekonanie, że aby czegoś uczyć trzeba przełożyć to na własne życie. Dobrych relacji powinni uczyć ludzie, którzy sami je tworzą. Zasad dobrego i udanego małżeństwa ci, którzy sami świecą dobrym przykładem. Ma to jednak odniesienie tylko do niektórych dziedzin życia. Lekarz, aby leczyć choroby, nie musi przechodzić przez nie wszystkie. Myślę, że podobnie może być z coachami i psychologami. W Starym Testamencie w pierwszej księdze Samuela występuje między innymi Heli – kapłan i lewita. Znakomicie odczytuje znaki woli Boga dla innych ludzi, nie umie jednak odczytać ich dla siebie. Jest za blisko, nie ma do siebie dystansu. Bardzo mnie poruszyło odkrycie, że można być bosym szewcem. Nie bez kozery chirurg nie operuje osób ze swojej rodziny. Podobnie, fryzjerka jest wizytówką własnego salonu, ale jeśli pracuje tam sama, to jak ma uczesać sobie włosy?
Redystrybucja dóbr w świecie, to kawałek mnie …
D.P:Ostatnio zauważyłam u siebie taką prawidłowość, że potrzeba zmian w moim życiu idzie w parze z opróżnianiem szafy i kiedy przychodzi potrzeba zmiany, to robię to lekką ręką…
K. R: A propos tego, co mówisz, miałam kiedyś taki limit, że muszę mieć tyle rzeczy, aby spakować je do jednego samochodu. Odwiedziła mnie kiedyś nowo poznana koleżanka i nie mogła się nadziwić, jak ascetycznie żyję, co mnie z kolei wprawiło w zdumienie, bo właśnie następnego dnia planowałam czystki w szafie. Dla mnie to, w jaki sposób aranżuję moje otoczenie, jest odbiciem moich wewnętrznych procesów. Porządki w szafie to odpowiednik porządkowania mojego wnętrza. Decydowanie w czym i jaka pokażę od ludziom. Co z mojego wizerunku – dosłownie i metaforycznie – zatrzymać, a co wyrzucić. Wrażliwym jest dla mnie słowo wyrzucać, wolę oddać komuś. Wtedy rzeczy, które służyły mi przez jakiś czas i z którymi wiąże się dla mnie jakaś historia, mogą jeszcze komuś posłużyć. Redystrybucja dóbr w świecie to kawałek mnie. Są rzeczy, które są mi zbędne, a innym osobom by się przydały…
Koszulki do Zimbawe.
K. R:Siostra mojej znajomej wyjechała na roczną misję do Zimbabwe. Pisała o tym, że jedyną rzeczą, za którą wszystko można tam dostać są t-shirty. W Zimbabwe nie ma przemysłu, jest za to hiperinflacja – z workiem banknotów chodzi się po bułkę – w związku z czym kwitnie wymiana towarów, a najbardziej pożądanym towarem jest właśnie t-shirt. Siostra afrykańskiej wolontariuszki wysłała mailem prośbę do znajomych o przekopanie szaf. Jej wizja przedsięwzięcia była taka, że każdy przyniesie po dwie koszulki, ona je wyśle i już. Tymczasem akcja rozrosła się błyskawicznie w niekontrolowany sposób. Wiadomość przekazywana drogą mailową obiegła chyba całą kulę ziemską, bo i z USA ktoś się odezwał. Prywatny telefon nadawczyni pierwszego maila dzwonił non stop. Coraz więcej i więcej osób pytało, gdzie dostarczyć koszulki. Przejęłam zarządzanie akcją w momencie, gdy zdesperowana kobieta dobrej woli wyłączyła telefon i poważnie zaczęła rozważać zmianę numeru. Ostatecznie zebraliśmy tonę koszulek. Pojawiło się pytanie, jak je wysłać? Wszystkie firmy kurierskie, które deklarują, że dowiozą wszystko i wszędzie odpowiadały, że tak, zgadza się, ale nie do Zimbabwe. Salezjanie, do których należy misja w Hwange rwali włosy z głowy. Wyobraź sobie, że przesyłki podjęła się Poczta Polska, chociaż dopiero po uruchomieniu prywatnych kontaktów, bo od zwykłego okienka też nas odpędzali. Powiedzieć, że byłam zdumiona, to stanowczo za mało. Pasmo cudów trwało – wszystkie 53 worki dotarły na miejsce! To cud prawdziwy, bo dotychczasowe doświadczenia są takie, że do Hwange dociera jedna paczka na 20 wysłanych. Reszta jest rozkradana po drodze. Wyzwaniem było sfinansowanie całego przedsięwzięcia, bo koszty przesyłki wyniosły ponad 10 tysięcy złotych. Chyba więcej niż same koszulki w Polsce były warte. Zbędne w Polsce rzeczy, dzięki zaangażowaniu wielu osób i dobrej organizacji, trafiły tam, gdzie mają wymierną wartość i często decydują o ludzkim życiu. W dalszym ciągu zajmuję się takimi akcjami, ale już na krajową skalę.
Od każdej osoby na świecie dzieli mnie 6 osób…
D.P:Jak ta umiejętność przekłada się na Twoje życie?
K. R:Znam bardzo wiele osób. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jest to wyjątkowy dar podtrzymywania relacji. Przychodzi mi to z lekkością. Kiedyś wydawało mi się, że każdy tak umie. Często ludzie do mnie dzwonią z pytaniem, czy znam kogoś kto… i zwykle znam. A jak nie znam, to na pewno nam kogoś, kto zna. Jest taka teoria, że od każdej osoby na świecie dzieli cię 6 osób.
D.P:Do kogo sławnego możesz dotrzeć, posługując się tą siatką?
K. R:Ha! Wystarczy uruchomić 5 osób i mam osobisty kontakt z Georgem Clooneyem. OSOBISTY!!!
D.P:Dlaczego Clooney?
K. R:Kiedyś byłam w Paryżu i naprzeciwko miejsca, w którym mieszkałam wisiała gigantyczna reklama kawy Nescafe. Śmieję się, że przez 2 tygodnie codziennie piłam rano kawę z Cloneyem. Bawię się myślą, że wystarczy wykonać jeden telefon, żeby napić się z nim kawy na żywo. Bo to znaczy, że absolutnie każde spotkanie jest możliwe.
D.P:Gdzie nauczyłaś się takiej otwartości?
K. R:Mam liczną rodzinę, a moja mama od zawsze dba o dobre relacje. Znam wszystkich moich żyjących krewnych i nie mam problemu z tym, żeby zapytać o to, czy możemy się spotkać, kiedy będę przejazdem. Mam zgodę na to, że ktoś akurat może nie mieć ochoty albo czasu na spotkanie, ale daję znak, że jestem. Z mojego doświadczenia wynika, że najważniejsze i najbardziej kluczowe są żywe relacje, a smsy i maile mogą je tylko podtrzymywać. Gdy spotykam kogoś nowego, od razu wiem, czy czuję się z nim bezpiecznie, czy nie. I to ma każdy. Wchodzisz na salę, gdzie jest sto nieznanych ci osób i natychmiast wiesz, koło kogo chętnie usiądziesz, a kogo będziesz unikać.
D.P:Czy to można nazwać intuicją?
K. R:Można. To słuchanie, o czym mówi do mnie moje ciało. Komunikowanie się z własnym ciałem to najlepszy detektor świata. O intuicji decyduje część mózgu nazywana gadzim. W coachingu obydwa gady muszą się zgadzać, żeby bezpiecznie mogła powstać więź.
Zmieniam świat. Codziennie.
D.P:Na konferencji „Coach, Trener, Doradca zawodami XXI wieku” opowiadałaś o swojej przeprawie z systemem szkolnictwa.
K. R:Wirus efektywnego uczenia (się) to obecnie moje najmłodsze dzieciątko. Wpuszczam je bocznymi drzwiami do polskiej oświaty.
D.P:Dlaczego coaching wchodzi do szkół bocznymi drzwiami?
Mam dar usprawniania rzeczywistości. Łatwo odnajduję miejsca, w których niewielka interwencja powoduje duże zmiany. Szczególnym wyzwaniem jest dla mnie wynajdywanie sposobów zmiany układów uważanych za niemożliwe do ruszenia. Szkolnictwo jest jednym z takich właśnie szalenie istotnych i jednocześnie „wrażliwych” układów. Doszłam do wniosku, że to, co się świetnie sprawdza w coachingu i cieszy ogromnym uznaniem w biznesie – mianowicie różnego rodzaju strategie – można by było przeszczepić do szkół, żeby ludzie zaczynali jak najwcześniej poznawać siebie i świadomie korzystać z własnych indywidualnych predyspozycji – na początek do uczenia się. Podjęłyśmy temat wspólnie z Moniką Zubrzycką- Nowak. Było nas dwie zapalone tą ideą i gotowe zmieniać świat, a szczególnie jego kawałk związany z oświatą. Wydawało nam się, że ludzie natychmiast się tym zajmą, bo przecież nie ma innej opcji. Kto by nie chciał wiedzieć, jak się uczyć? Konfrontacja z ówczesną rzeczywistością była, delikatnie mówiąc, zaskakująca. Dostałyśmy kosza w trzech uczelniach wyższych, kształcących nauczycieli. Zarządzający uczelniami mówili nam, ze nikt z kadry dydaktycznej nie zechce uczyć się coachingu. Na jednej z uczelni przeprowadzono nawet ankietę wśród wykładowców, której wyniki potwierdziły stanowisko rektora. Zorganizowałyśmy więc warsztaty otwarte dla nauczycieli, którzy sami z własnej woli chcieli nauczyć się nowego sposobu podejścia do uczenia. Z ponad 50 osób, które wzięły udział w półrocznym, bardzo intensywnym kursie, w szkole pozostały zaledwie cztery. Pozostali opuścili struktury szkół, w których pracowali. Prowadzą obecnie różnego rodzaju kursy i zajęcia pozaszkolne wspierające edukację i efektywne uczenie. Czwórka wytrwałych pracuje w klasach integracyjnych (chodziło mi o te klasy, do których uczęszczają także dzieci niesprawne fizycznie). Bardzo dobrze wspominam te dwa kursy, mimo, że były one prowadzone charytatywnie. Kolejnym naszym pomysłem było dotarcie do dyrektorów szkół z dobrą nowiną o coachingu i efektach jego stosowania w nauczaniu. Miałyśmy plan, żeby przeszkolić całą kadrę pedagogiczną kilku placówek i sprawdzić wyniki. Przeszkodą nie do przejścia okazała się niemożność wyjęcia z planu lekcji jednocześnie 10 nauczycieli, nawet na jeden dzień, bo na ten czas dyrektor szkoły musiałby zorganizować za nich zastępstwa. W efekcie tych działań odbyło się kilkanaście jednodniowych warsztatów w różnych szkołach. Dzięki nim poznałam grono nauczycieli i dyrektorów szkół i wiem, że wiele, jeśli nie wszystko, zależy od osoby zarządzającej szkołą. Powiedzenie, że ryba psuje się od głowy i tutaj okazało się prawdą. Powtórzyła się kilka razy sytuacja, że dyrektor szkoły nie inwestował w nauczycieli z potencjałem, zainteresowanych coachingiem, tłumacząc to tym, że po kursie pozostała część grona pedagogicznego ich zaszczuje. Punktem przełomowym stało się spotkanie z Panią Bożeną Krupą dyrektorem I LO w Zamościu. Okazało się, że jedna z klas pierwszych zgłosiła zapotrzebowanie na to, żeby ktoś im wytłumaczył, jak się uczyć. Olśniło mnie, że może nie ma co boksować się ze ścianą. Jeżeli uczelnie wyższe, do których dotarłam, nie chcą coachingu, ani nauczyciele, których spotkałam, w znakomitej większości nie chcą zmieniać swojego sposobu uczenia, to może zrobić coś dla bezpośrednio zainteresowanych, czyli dla uczniów. Tak powstał wirus efektywnego uczenia się – trzygodzinny warsztat wyłącznie dla chętnych, bo w coachingu nie ma zmian na siłę. Kiedy weszłam do klasy, gdzie jak sardynki w puszce upchanych było 35 osób, pomyślałam: „Jak oni mają się uczyć, skoro tu nie ma nawet czym oddychać?!” Moim celem na ten warsztat było, żeby każdy uczestnik wyszedł z zajęć z co najmniej dwoma nowymi dla siebie sposobami uczenia się, które będzie mógł samodzielnie wdrożyć, żeby jemu osobiście się zmieniło i poprawiło. Powtarzałam, że nie mam dla nich gotowych recept, a jedynie propozycje do przetestowania, bo dla każdego działa co innego. Efekty przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Po warsztacie uczniowie odnotowali skrócenie czasu uczenia się dwóch wybranych przedmiotów w ciągu tygodnia średnio o 2-4 godziny! To daje kilkanaście (!) „odzyskanych” godzin w tygodniu. Kolejne warsztaty prowadzę jeszcze w tym roku szkolnym dla dwóch grup w gimnazjum w Warszawie. Postawiłam sobie zadanie, żeby podczas wakacji wypracować model sprawnego szerzenia „infekcji” i od września metodycznie rozplenić wirusa w polskiej oświacie. Szukam kooperantów i liczę na epidemię.
Autorka książek
D.P:Napisałaś książkę „Coaching zdrowia”. Jak to jest z tym naszym zdrowiem?
K. R:Książkę napisałam wraz z Moniką Zubrzycką-Nowak. Zachęcamy w niej do uważności, obserwowania i poznawania siebie. Człowiek to ciało, emocje, intelekt i duch. A duch przenika wszystko.
D.P:Czy choroby ciała biorą się z niedomagań w sferze emocji i duszy?
K. R:Absolutnie wierzę, że są jak naczynia połączone. Zresztą łatwo to zaobserwować. W zdrowym ciele zdrowy duch. I na odwrót – zdrowy duch, zdrowe ciało. Psychosomatyka działa. Zaniedbane lub ignorowane emocje wpływają na stan ciała i z czasem mogą wołać o zajęcie się nimi głosem konkretnego schorzenia, czy fizycznego niedomagania. Jeśli w miarę szybko uchwycę powód niewygody emocjonalnej i zajmę się nią, to ciało nie ma po co w tej sprawie chorować.
D.P:Czy znasz takie przykłady, że choroba ustąpiła, po zajęciu się sferą emocjonalną?
K. R:Znam wiele takich przykładów.
D.P:Czy to można rozpatrywać w kategorii cudów?
K. R:I cudów i naukowo potwierdzonych zależności. Często można zaobserwować, że choroba wycofuje się lub łagodnieje, gdy usłyszane i zaspokojone zostanie wołanie duszy pacjenta. Kluczowe jest, żeby zacząć słuchać i to wołanie usłyszeć. Psychosomatyka opiera się na prostej zasadzie wzajemnej współzależności duszy i ciała. Człowiek szczęśliwy, to człowiek zdrowy. Dlatego w tej książce nawołujemy: obserwuj siebie, poznaj siebie, bądź swoim własnym lekarzem pierwszego kontaktu. I stosuj profilaktykę. Nikt lepiej od ciebie nie wie, co ci służy, a co szkodzi.
D.P:A Twoja pierwsza książka „Czym (nie) jest coaching? Prawdy i mity o coachingu”?
Powstała w odpowiedzi na potrzeby rynku. Ludzie, którzy po raz pierwszy spotykali się z coachingiem zadawali wciąż te same pytania. Napisałyśmy ją z Moniką Zubrzycką-Nowak i Sylwią Monostori po to, by wyjaśnić czytelnikom, czym coaching na pewno nie jest i jak się różni od innych dyscyplin oraz innych metod pracy z człowiekiem. Czego mogę się w coachingu spodziewać, a czego na pewno nie będzie. No i jak wybrać dobrego dla siebie coacha.
D.P:O czym będą kolejne książki?
K. R:Trzecia, którą zaczęłam pisać nosi roboczy tytuł „Kult coacha”, czwarta będzie o doświadczeniach ludzi z ustawień systemowych. Też jest już rozpoczęta. Chcę stworzyć „biały PR” dla ustawień. Zebrać przeżycia ludzi, którym ten rodzaj pracy pomógł w życiu. A znam wiele takich osób. Właściwie to będzie książka pod moją redakcją.
D.P:Marzenia Kasi Rybczyńskiej?
Chcę mieć dom i rodzinę. Stworzyć takie miejsce, gdzie każdy może być sobą, gdzie jest przestrzeń na różnorodność i miłość, i gdzie zawsze ktoś na ciebie czeka.
D.P:Życzę Ci tego z całego serca.
Katarzyna Rybczyńska – coach, trener, superwizor, autorka książek o coachingu. Ukończyła finanse i bankowość na SGH. Przeszła drogę zawodową przez trzy korporacje i sektor firm prywatnych do własnej działalności gospodarczej (od 2004). Prowadzi warsztaty doskonalenia umiejętności interpersonalnych i zarządczych. Tworzy i prowadzi kompleksowe projekty szkoleniowe wspierające wdrażanie zmian na różnych poziomach organizacji.