Dzika droga do siebie: Opowieść o inicjacji i odrodzeniu
Cheryl Strayed wyruszyła w samotną, ponad tysiąckilometrową wędrówkę szlakiem Pacific Crest Trail, niosąc na plecach ciężar nie tylko sprzętu, ale i niewypowiedzianego bólu: po stracie matki, po rozpadzie małżeństwa, po latach uzależnienia i chaosu. Z pozoru była to podróż przez góry i pustynie. W rzeczywistości — była to pielgrzymka do samej siebie. Do tej części, która została gdzieś zagubiona po drodze.
Ta opowieść stała się dla mnie czymś więcej niż filmem. Stała się lustrem. Drogowskazem. Przypomnieniem, że każdy z nas ma w sobie moment, w którym musi ruszyć — mimo ciężaru, mimo lęku, mimo niewiedzy, dokąd dokładnie zmierza.
Ten tekst jest moją odpowiedzią na tę historię. Moim własnym szlakiem, który prowadzi przez pytania, symbole, emocje i odkrycia. Jest opowieścią o inicjacji, która nie dzieje się gdzieś daleko, ale głęboko w nas — w ciszy, w niewygodzie, w decyzji, by zostać przy sobie do końca. I zacząć od nowa.
Ten film przyszedł do mnie w momencie mojego pomiędzy. Jest to bardzo ważne i wrażliwe miejsce inicjacji — ze starego do nowego JA. Kiedy czujesz prawdę i niepewność jednocześnie. Namierzasz iluzje, maski i złudzenia, noszone latami, ale dopiero uczysz się je rozpuszczać.
Potrzebuję wtedy wsparcia, prowadzenia i iskry inspiracji, bo moja nowa droga dopiero się tworzy. Cichą nauczycielką przejścia staje się niewygoda.
Ten czas jest szalenie ważny i tak wrażliwy. Bo nowa część nas nie może się narodzić, dopóki nie wybierzemy swojej prawdy całkowicie i definitywnie.
Nowa część już się porusza. Już wybiera, już czuje. Jednocześnie stara część — ta, która zna inne rozwiązania — jeszcze się odzywa. Ona jeszcze żyje i chce kontrolować, chce zaglądać w stare kąty. Jeszcze szuka w resztkach starego życia okruchów tego, co bezpieczne i znajome.
I nie chodzi o to, żeby tę starą część zabić, odepchnąć, wymazać. Chodzi o to, aby przez ten odcinek przejść z miłością. Z obecnością. Z uznaniem, że ona była częścią mnie, ale teraz ja już wybieram coś innego.
To jest bardzo wrażliwy czas, w którym potrzebujemy być wspierani, choć najczęściej przechodzimy przez niego samotnie. Wszystko to, co dotąd było wsparciem, może okazać się iluzją.
Wypowiedziałam więc czarodziejskie zaklęcie, aby przyszły do mnie metody, które pomogą mi przejść przez ten czas — z prawdą, z czułością i ze sobą.
Byłam otwarta na znaki, ludzi, słowa, sztukę. Na wszystko, co mogło stać się elementem katharsis. Na wszystko, co mogło mnie oczyścić i poprowadzić.
Ten film przyszedł jako jeden ze znaków. Nie po to, by dać mi odpowiedź. Nie po to, by ukoić. Ale aby naruszyć strukturę, w której już nie mogłam oddychać. Pękła we mnie cienka warstwa tego, co kiedyś było bezpieczne. Pękła — nie gwałtownie, a wystarczająco, by coś nowego mogło się poruszyć.
Ten film nie powiedział mi, dokąd iść. Ale przypomniał, że już idę. Że wszystko, co ważne, rodzi się nie wtedy, gdy znajdziesz drogę — ale wtedy, gdy odważysz się ją naprawdę poczuć. To było jego siłą.
Bo najmocniej przebudziły mnie migawki. Pojedyncze zdania, obrazy, sceny — fragmenty, urywki, przybłyski — działały na mnie jak aktywator, jak przypomnienie domu, którego wcześniej nie potrafiłam nazwać. Poruszenie jest jednym z najgłębszych narzędzi transformacji.
Bo kiedy coś nas naprawdę porusza, to pozwalamy sobie coś uwolnić i zburzyć stare struktury.
Dzika droga prowadzi do szczególnego miejsca — wewnętrznej ciszy, która zna prawdę od zawsze. Możemy je odkryć w suwerennym momencie miłości do siebie — gdy postanawiamy postawić wszystko na jedną kartę: na siebie.
Dziś nie opowiem Ci jeszcze o moich pęknięciach ani o mojej dzikiej drodze. Nie jestem na to gotowa. Ale podzielę się tym, co z tą drogą nierozerwalnie związane — doświadczeniem przejścia. Tym, co dzieje się pomiędzy końcem a początkiem.
Nie opowiem o uniwersalnych prawdach wszechświata. Zamiast tego pokażę Ci symbole, momenty, drogowskazy — rzeczy pozornie drobne, a jednak znaczące.
Takie, które — choć nie dają gotowych odpowiedzi — są jak przystanki.
Miejsca, w których można na chwilę się zatrzymać, odetchnąć, zobaczyć, poczuć.
I może… odnaleźć własną drogę.
O DROGOWSKAZACH ODNALEZIONYCH W ZDANIACH, OBRAZACH I CICHYCH PORUSZENIACH
Pierwszy krok waży najwięcej
Jedna ze scen na samym początku filmu poruszyła mnie szczególnie mocno. Bardzo wyraźnie ukazała, jak to jest czuć się przytłoczoną bagażem niespójności i nieprawd, które gromadziliśmy w sobie przez lata.
Cheryl, główna bohaterka, próbuje ruszyć w swoją drogę. Ale ciężar plecaka, który sobie przygotowała, jest tak ogromny, że dosłownie przewraca się pod jego naporem. Nie może wstać. Nie jest w stanie po prostu się podnieść i iść dalej. Leży. Wysiłek, by ruszyć, wydaje się niemal niemożliwy.
Dla mnie ta scena stała się symbolicznym obrazem tego, jak trudno jest w ogóle ruszyć. Jak wielkim wysiłkiem bywa zrobienie pierwszego kroku.
To naprawdę suwerenny moment, równie spektakularny jak samo przebudzenie. Ta iskra, która mówi: „to nie jest czas się poddać”. Pierwszy krok często niesie cały ciężar przeszłości, lęków, historii, które nosimy na plecach jak ten plecak Cheryl. Ale mimo bólu, przewrotki i ciężaru – ten krok już się wydarzył. I właśnie to jest największe zwycięstwo.
„Upadłaś, ale jesteś dalej niż byłaś chwilę temu. I to już się liczy. Twoje serce pamięta, że każdy początek boli, bo zdziera starą skórę.”
To właśnie pierwszy krok niesie w sobie impet, który wprawia w ruch całą dalszą drogę. To moment, w którym gromadzi się ogromna energia — klarowna, silna, jasna.
Ale właśnie ten krok najtrudniej wykonać. Bo to nie sam ruch jest wyzwaniem, tylko opór przed nim. I to w tym oporze tracimy najwięcej siły.
Gdy już zrobimy pierwszy krok, wszystko zaczyna płynąć — lekko, z nurtem, z wewnętrzną zgodą. Ten pierwszy gest wobec życia to dar dla siebie: energia ruszenia, decyzja, która otwiera ścieżkę
Should I stay, or should I go?
To pytanie w swojej prostocie jest absolutnie egzystencjalne. Tak prawdziwe dla każdej osoby, która znalazła się na rozdrożu – tam, gdzie przystajesz, aby iść dalej w odpowiednim kierunku.
W jednej ze scen Cheryl stoi właśnie w takim miejscu. Już idzie — z całym swoim plecakiem, z odpowiedzialnością za decyzję, którą podjęła, z odwagą ruszenia w drogę. I wtedy pada pytanie: Should I stay or should I go?
To pytanie pojawia się zawsze, gdy stoimy na granicy światów — między tym, co było, a tym, co dopiero się wyłania.
I poczułam, że to, co naprawdę pozwala nam iść dalej, to połączenie ze sobą. To wewnętrzne prowadzenie, które nie szuka odpowiedzi na zewnątrz, nie potrzebuje zapytać wszystkich wokół. Bo coś w nas już wie.
Kiedy jesteśmy w kontakcie ze sobą, droga staje się bardziej klarowna. Nie zatrzymujemy się już w chaosie na każdym rozdrożu. Tylko idziemy — z lekkością, zaufaniem i wewnętrzną zgodą.
To nie wybór paraliżuje, lecz niepewność, czy możesz sobie ufać. Ale droga nie musi być oczywista. Wystarczy jeden oddech w stronę siebie, by rozpoznać kierunek — nie przez logikę, lecz przez czucie.
W takich momentach niezwykle ważne jest, by oddzielić swoje głosy od cudzych. Zatrzymać się. Spojrzeć w głąb siebie i zapytać:
- Czyje są te głosy, które mówią mi, co mam robić?
- Który z nich naprawdę należy do mnie?
Bo tylko wtedy możemy poczuć, czym naprawdę jest połączenie ze sobą. Tylko wtedy możemy iść dalej w zgodzie.
I wtedy przychodzi ta chwila prawdy — cicha, intymna, pełna światła:
- Czy głos, który każe mi zawrócić, jest głosem mojego lęku czy mojego spokoju?
- Czy decyzję, którą podjęłam, niosłam z poziomu lęku, winy, wewnętrznego chaosu?
- Czy może z miejsca mocy, klarowności i wewnętrznej spójności?
Przyczyna śmierci – źródłem życia
„Przyczyną śmierci Marii Skłodowskiej-Curie było to samo, co było źródłem jej mocy.”
To zdanie, wypowiedziane w jednej ze scen filmu, wywołało we mnie dreszcze. Poczułam, że nie jest to tylko fakt biograficzny, lecz ważny impuls, który może zmienić nasze podejście do przemiany — jako świętego aktu przejścia.
Kiedy usłyszałam te słowa, ujrzałam ciało jako naczynie — kolebkę, przekaźnik nowej świadomości. W czasach, gdy żyła Maria Curie, śmierć często była interpretowana jako poświęcenie. Może niosła w sobie coś tak wielkiego, że jej ciało nie mogło tego dłużej utrzymać. Ale dziś nie musimy już umierać dla daru, dla wizji, dla skoku kwantowego ludzkości.
Ten obraz przychodzi teraz z inną intencją. Z miejsca wyższej świadomości, które mówi: „Zajrzyj tam, gdzie bolało najbardziej. Bo tam jest Twoje światło.”
Wejdź w ranę jak w portal. Przejdź przez nią — przez śmierć, przez przemianę — po to, aby odrodzić się w nowej wibracji. Tutaj nie chodzi o cierpienie. Chodzi o odwagę spojrzenia w ciemność.
Nie po to, by umierać dla swojego daru. Ale po to, by zacząć nim żyć — z niego, przez niego, dzięki niemu.
Bo Twoje dary nie są oddzielone od Twoich ran. One z nich wyrastają. To nie znaczy, że masz cierpieć. To znaczy, że teraz jesteś gotowa przyjąć je z pełną świadomością. I nauczyć się je nosić inaczej. Nie jak ciężar. Ale jak źródło Twojej mocy.
Suzanne – pieśń, która wzywa do powrotu
W filmie Dzika droga pojawia się piosenka „Suzanne” Leonarda Cohena — delikatna, hipnotyzująca, intymna. Jej obecność działa jak ścieżka dźwiękowa dla tych, którzy stoją na granicy rozpadnięcia się i odrodzenia. To nie jest tylko utwór — to stan bycia. Przestrzeń, która otwiera się w środku.
„And you want to travel with her, and you want to travel blind…”
„I chcesz z nią podróżować, i chcesz podróżować na ślepo…”
Ta piosenka przypomina wewnętrzną ciszę, która przychodzi w najciemniejszych momentach życia. To nie jest cisza pustki — to cisza obecności. Obecności tej części Ciebie, która nigdy Cię nie opuściła. Ciszy, która nie boi się rozpadania. Która widzi Twoje łzy i nie odwraca wzroku. To Suzanne w Tobie — ta, która nie musi mówić, bo już wszystko wie.
To ona prowadzi Cię przez zarośla, przez błoto, przez samotność i zwątpienie — nie słowami, ale czystą obecnością.
W filmie ta piosenka staje się towarzyszką przejścia — cichą miłością, która leczy bardziej niż słowa. Ilekroć jej słucham, pojawia się we mnie obraz kobiety schodzącej pod ziemię. Kobiety, która nie ucieka, ale zstępuje głębiej, by odnaleźć to, co prawdziwe.
Suzanne to ta część nas, która idzie w ciemności.
Która nie widzi światła, ale ufa, że ono gdzieś jest.
Która nie potrzebuje znać drogi, żeby nią podążać.
Która zstępuje pod ziemię, nie dlatego że się poddaje,
ale dlatego, że tam – głęboko – czeka odżywienie.
To właśnie ta piosenka — przez swoją prostotę, tajemnicę i miękkość — staje się hymnem Duszy, która wybiera drogę, nie znając jej końca, ale wiedząc, że musi iść.
Bo powrót do siebie zaczyna się w ciemności. I zawsze prowadzi przez obecność — nie tej, która wszystko tłumaczy, ale tej, która po prostu jest.
„Pieszo, wrócę do siebie. Otoczę się pięknem.”
Te słowa Cheryl wypowiada w jednym z najbardziej poruszających momentów filmu. W chwili, gdy stacza się na samo dno. To właśnie tam, w miejscu największego zmęczenia i brudu, pojawia się ciche, lecz głębokie pragnienie powrotu. Pragnienie drogi. Całkowitego rozpuszczenia. I prawdziwego wołania o siebie. O powrót. O piękno.
To są te momenty, w których jesteśmy na dnie jakiegoś schematu. Kiedy próbujemy znaleźć światło poza sobą, a ono — pojawia się dopiero wtedy, gdy naprawdę nie ma już gdzie uciec. To światło nie przychodzi z zewnątrz, ale z głębokiego wnętrza.
Przypomina nam, że prawda, do której wracamy, jest starsza niż nasze rany. I że nadzieja nie jest złudzeniem — jest pamięcią światła, które było z nami od zawsze.
W tamtej scenie zobaczyłam dwa symbole: słońce i gwiazdę. Oba przypominają o sezonowości istnienia, o tym, że noc jest równie święta jak dzień. I że ciemność wnosi swój sens. Nie chodzi o to, by zawsze być w świetle, ale by umieć do niego wracać.
A kiedy już tam wrócisz — świecisz prawdziwie. Nie z iluzji, ale z doświadczenia ciemności.
Słońce to życie, które podnosi się, kiedy ziemia już odpoczęła w nocy.
Gwiazda przypomina, że wiara zaczyna się właśnie wtedy, gdy światła jeszcze nie widać.
To właśnie w ciemności wszystko się rozjaśnia.
„Nawet dziecko z poranionymi stopami pokochało świat, odkąd miało nowe buty.”
W jednym z momentów filmu Cheryl zostawia na szlaku wiadomość:
„Nawet dziecko z poranionymi stopami pokochało świat, odkąd miało nowe buty.”
Czyż nie jesteśmy właśnie takimi dziećmi — z poranionymi stopami — które długo idą przez życie w niewygodzie, bólu i niedopasowaniu, zanim naprawdę uwierzą, że świat może być szczodry także dla nich?
To zdanie porusza, bo na początku swojej wędrówki Cheryl rzeczywiście szła w za ciasnych butach, które raniły jej stopy do krwi.
Wszystko zmieniło się w momencie, gdy na jednym z postojów dowiedziała się, że może odesłać buty i otrzymać nowe. Nie miała pieniędzy ani planu. Żyła z dnia na dzień. A jednak ten mały dar — nowe buty — zmienił wszystko.
Jej droga stała się lżejsza. Przestała walczyć z bólem i zaczęła doświadczać. Spotykać ludzi. Widzieć piękno. Ten moment stał się symbolem przyjęcia — pozwolenia sobie, by coś przyszło z zewnątrz jako wsparcie.
A przecież właśnie ta zdolność przyjmowania jest często zablokowana przez stare rodowe schematy. A tak naprawdę może być nieograniczona!
Nasze matki, babki, prababki bardzo dużo dawały, ale rzadko umiały przyjmować.
Również matka Cheryl nie znała tej lekcji.
Dlatego gdy dziś uczymy się przyjmować — uczymy się dla siebie, dla nich i dla tych, które przyjdą po nas.
Przyjmowanie to nie słabość.
To brama do nowego świata — najpierw w nas, potem na zewnątrz.
To, co przychodzi do Ciebie z serca — przyjmij również z otwartym sercem.
Spotkanie z chłopcem – powrót do niewinności
Pod koniec swojej wędrówki Cheryl spotyka małego chłopca, który śpiewa jej piosenkę. To krótkie spotkanie staje się momentem głębokiego poruszenia — łagodnym, a zarazem przełomowym. To chwila, w której pękają tamy, a ostatni odcinek drogi zamienia się w ciche uleczenie.
Chłopiec śpiewa o miłości i tęsknocie. Jego słowa trafiają prosto w serce — przypominają o dzieciństwie, o utraconej niewinności, o tej części nas, która wierzy w miłość całym sercem. To przesłanie staje się katalizatorem przemiany. Dotyka miejsca, w którym Cheryl może po raz pierwszy naprawdę się zatrzymać — i spotkać się ze swoją prawdą.
Po tym spotkaniu Cheryl przewraca się na ścieżce i zaczyna płakać. To nie jest już płacz bólu fizycznego ani zmęczenia. To głęboki, oczyszczający szloch, który wypływa z konfrontacji z własnymi emocjami i przeszłością. To katharsis – moment, w którym coś się kończy i coś się zaczyna. Moment, w którym zaczyna się akceptacja. I połączenie ze sobą.
Ta scena jest niezwykle symboliczna. Pokazuje, że spotkanie z niewinnym dzieckiem — czy to dosłownie, czy w nas samych — może stać się bramą do uzdrowienia.
To nie siła, nie determinacja i nie wytrwałość rozbijają skorupę, którą nosimy.
Tylko niewinność. Delikatność. Spotkanie z tą częścią nas, która nie musi już niczego udowadniać światu.
To nie wielkie osiągnięcia nas uzdrawiają.
Ale spotkanie z dzieckiem w nas – czystym, kruchym, prawdziwym.
To akt odsłonięcia swojej niewinności.
I w tej odsłoniętej prawdzie zaczyna się powrót do domu.
Uzdrowieniem jest sama obecność — ciche, niewinne bycie ze sobą, bez oceniania, bez oczekiwań. To właśnie ta jakość uzdrawia najgłębiej: bycie przy wszystkich aspektach nas, takimi, jakie są.
Taka obecność staje się drogą powrotu do domu — do miłości, której szukaliśmy całe życie, a która od zawsze była zapisana głęboko w sercu, ukryta pod warstwami masek.
Zamknięcie i nowe światło
W ostatnich scenach filmu Cheryl dochodzi do końca swojej wędrówki. Fizycznie zmęczona, ale duchowo przemieniona, staje na symbolicznym Moście Bogów. To moment, w którym nie musi już niczego udowadniać. Nie musi już nigdzie się spieszyć. Po prostu jest.
W tym miejscu podsumowuje swoją drogę — nie jako ciąg zdarzeń, ale jako wewnętrzną przemianę. Mówi:
„Dziękuję za wszystko, czego nauczył mnie szlak i za to, czego jeszcze nie wiem.”
To zdanie zamyka całą opowieść. Jest esencją zaufania do życia. Zgody na niepewność. Uznania tego, co się wydarzyło — i tego, co dopiero ma przyjść.
Dowiaduje się, że jej życie po szlaku również będzie pełne sensu, ale nie dlatego, że będzie spektakularne. Tylko dlatego, że będzie jej. Autentyczne. Zakorzenione. Przesiąknięte doświadczeniem prawdy.
„Moje życie, jak każde inne, jest zagadkowe, nieodwołalne i święte. Tak bliskie. Tak dzisiejsze. Tak bardzo moje. Dać mu się toczyć – to najdziksza droga.”
To zdanie mogłoby zamknąć każdą historię powrotu do siebie. Bo nie chodzi o to, by znaleźć odpowiedzi.
Chodzi o to, by zaufać drodze — i pozwolić jej się prowadzić.
To nie cel uzdrawia. Uzdrawia droga sama w sobie. Obecność. Kroki. Upadki i powstania. Oddechy i łzy. Całość.
I właśnie dlatego Dzika Droga nie kończy się mostem.
Ona się tam dopiero zaczyna.
Lekcja światła – o utracie, powrotach i pełni
Film porusza temat żałoby i śmierci — głęboko spójnych z doświadczeniem przejścia, z wewnętrzną wędrówką, którą nazywam dziką drogą do siebie. Bo to jest też opowieść o śmierci. O żegnaniu kogoś, kto był dla nas światłem. O uznaniu, że to światło przestało świecić.
A teraz uczymy się świecić niezależnie od innych słońc i gwiazd. Odsłaniając to, co do tej pory zasłaniało nasze własne światło.
Był czas, kiedy bardzo bałam się stracić.
Byłam w głębokim, duchowym spotkaniu z kimś, kogo rozpoznałam. Kogo poczułam jak dom. I ten lęk — że to zniknie, że ta bliskość się rozpadnie — ścisnął mi serce.
Wtedy moja Nadświadomość pokazała mi obraz.
Symbol nieskończoności.
Ale nie jako coś abstrakcyjnego.
Jako przypomnienie. O tym, że my — Dusze — ciągle się napełniamy nowym życiem.
Nabieramy życia jak wody do naczyń.
Zanurzamy się w świecie, doświadczamy, tracimy, tęsknimy, uczymy się…
Po to, by ponownie wrócić do tego spotkania.
Ale za każdym razem wracamy bardziej pełni.
Bardziej obecni.
Coraz bardziej bliscy swojej natury.
I to się powtarza.
Raz po raz. Nieskończenie wiele razy.
Aż do chwili, gdy każda z Dusz napełni się wystarczająco
Gdy przestanie szukać drugiego z głodu — i spotka go z pełni.
Wtedy to spotkanie będzie inne.
Czyste. Bezwarunkowe.
Prawdziwie wieczne.