Jak żyć z pasją. Albo z furią. Albo jak żyć, po prostu
Na zewnątrz wyglądam jak ucieleśnienie spokoju. Potrafię siedzieć godzinami w pozycji medytacyjnej, potrafię w skupieniu cię słuchać, potrafię bez zmęczenia ślęczeć nad kartką papieru i rysować lub pisać.
Na zewnątrz jestem oazą ciszy. Ale gdybyś mógł, mogła zajrzeć do środka. Potwory, demony, myśli zmięte w kulkę, uczucia palące żywym ogniem, pulsujący tygiel.
Wzloty, upadki, bezdenna głupota i bezgraniczna mądrość. Miękkość i czułość wymieszana z niechęcią i obojętnością. Zrozumienie i frustracja, akceptacja i jej totalny brak. Wszystko. Na raz.
Przewidywalność tego co może akurat zażądać mojej uwagi jest bardzo ograniczona. A jednak ciągle próbuję rozpoznać, co może podpalić lont pod moim dynamitem. Próbuję egzekwować jakiś element kontroli, bo wydaje mi się że jeśli nie będę rozumiała, kontrolowała, trzymała się w garści, to się rozsypię, a ze mną cały świat.
Czasem mi się udaje mozolnie wspiąć na jakiś szczyt wewnętrznej stabilności. Tak się czuję dobrze wtedy, taka jestem fajna, mądra, współczująca i zrównoważona. Myślę wtedy po cichu, że może już doszłam do jakiegoś miejsca, w którym mogę odpocząć, zebrać siły, że może nawet znalazłam drogę do tego miejsca i już zawsze będę mogła tam wrócić. Ah! Te myśli wrzątkiem niewyparzone! Zwiastuny upadku!
Kiedy się pojawiają, już wiem że stoję nad kolejną przepaścią i wystarczy, że wiatr mocniej powieje… I leżę znowu, na dnie mulistym. No dobrze, spadłam z tego lotosu, to pobędę tu chwilę, popatrzę. Film się kręci przed moimi oczami jakiś podobny do poprzedniego. Przecież niedawno go oglądałam, myślę o sobie niesmacznie.
Ale poprzednio wyszłam przed końcem. Nie dopatrzyłam. Nie poczułam wszystkich sprzecznych uczuć, nie objęłam siebie każdej. A im bardziej siebie jakiejś nie obejmuję tym bardziej próbuję nakłonić bliskie osoby żeby mnie taką objęły.
Przewrażliwione, płaczliwe, zasmarkane, marudne dziecko, które boi się samo spać. Im bardziej ja nie potrafię takiej siebie przytulić, tym bardziej będę chciała żebyś ty to za mnie zrobił/a. A im bardziej ja naciskam tym bardziej ty się odsuwasz.
A im bardziej się odsuwasz tym więcej ja znajduję sposobów żeby uciszyć płaczące dziecko. Smoczkiem, cukierkiem, zabawką. Działa… na chwilę.
Bo tak naprawdę jedynym czego to dziecko potrzebuje jest moja czuła obecność. Poczucie, że w tej chwili jest jedyne i najważniejsze, że jest widziane i kochane takim jakie jest. Każdy „demon” jest tym płaczącym dzieckiem, każda trudna emocja, każda niechciana myśl. A prawda jest taka, że im więcej światła w tobie, tym większy jest twój cień.
Im wyżej potrafisz wzlecieć tym głębiej spadasz. I te fale nie przestaną cię zalewać. Nie licz na to! Jedyne, co może ulec zmianie, to twoja perspektywa.
Tak więc kiedy po raz kolejny pojawia się wysoka fala zamiast uciekać w panice, zamiast szukać deski do surfowania, czy butli tlenowej do zanurkowania… pozwalam się jej zalać. Czuję jak wlewa mi się do oczu, uszu, nosa, ust. Czuję jak tracę oddech. Czuję jak walczę żeby nie próbować zaczerpnąć powietrza, bo przecież utonę.
Czuję jak w końcu przestaję walczyć i tonę. Wdycham do płuc wodę i spadam na dno. A tam na dnie okazuje się, że jestem syreną, a syreny przecież nie toną.
Tekst – Dagny Agasz
Fot. Fontaine Brunett
„…, i jedyne, co mogę o sobie powiedzieć, to że przydarzam się sobie, przepływam przez miejsce w przestrzeni i czasie, i jestem sumą właściwości tego miejsca i czasu, niczym więcej. Jedyna korzyść jaka z tego wynika jest taka, że światy widziane z różnych punktów są różnymi światami. Więc mogę żyć w tylu światach, ile z nich jestem w stanie zobaczyć.” Olga Tokarczuk – Dom dzienny, dom nocny